Listopad 1959 r.
Robert
Parkes stał przed salą z noworodkami, oddzielony od córki jedynie przez cienką
szybę. Podpierał głowę o framugę okna, bacznie obserwując, czy z dzieckiem na
pewno jest wszystko w porządku.
–
Robert? – Usłyszał Doreę i po chwili poczuł jej delikatną dłoń na ramieniu.
Odwrócił w jej stronę twarz, nie przejmując się tym, że zobaczy jego łzy, które
od ponad dwóch godzin nie przestawały płynąć mu z oczu. – Caroline musi się
dowiedzieć.
–
Znaleźli Joego? – zapytał i kiedy siostra pokręciła głową ponownie zwrócił
wzrok na swoją córkę.
–
Charlus i Fred zaczęli poszukiwania. Moody rozesłał wieści po innych Biurach i
Banku. Dopiero minęło kilka godzin, na pewno niedługo się odnajdzie – zapewniła
go i kiwnął na to głową.
Do
szpitala wezwano go z samego rana i obawiał się, że komplikacje poporodowe
Caroline są poważniejsze. Zdziwił się, widząc na oddziale aurorów.
W
gabinecie uzdrowiciela, powiedziano mu o tym, że nie ma ich syna. Przeszukano
cały budynek szpitala, ale chłopca nie znaleziono, więc od razu wezwano
aurorów.
–
Byłaś u Cary? – Znów spojrzał na Doreę.
–
Nie. Są u niej rodzice i zorientowałam się, że jeszcze o niczym nie wiedzą. Idź
do nich. Będę obserwowała Katherinę. Nic jej się nie stanie – powiedziała, ale
dopiero po minucie zdecydował się na to, żeby pójść do sali żony, która
znajdowała się w innym skrzydle budynku.
Wszedł
do jej sali po długim namyśle, ale i tak nadal nie wiedział co ma powiedzieć.
Jak jej to powiedzieć.
–
Cześć, kochanie – rzuciła słabym głosem Caroline. Poczuł piekące łzy pod
powiekami, widząc jej czuły wyraz twarzy. Jeszcze nic nie wiedziała, to on miał
przekazać tę wiadomość. – Robert?
–
Ja... – zaczął i opuścił głowę, gdy tylko poczuł ciepłe łzy na policzkach. –
Ktoś go porwał.
–
Kogo? – zapytała teściowa drżącym głosem po chwili ciszy.
–
Joego. Ktoś go wyniósł w nocy z sali. Szukają go od kilku godzin, ale...
Jeszcze go nie znaleźli – dodał szeptem i spojrzał na żonę. Ból jaki poczuł na
widok jej zdezorientowanej i przerażonej twarzy stawał się coraz silniejszy, kiedy
ta nieznośna cisza przedłużała się.
Grudzień 1959 r.
Minęły
prawie dwa miesiące i po ich synu nie było ani śladu. Moody zapewniał ich, że
poruszyli całe niebo i całą ziemię, i trwają intensywne poszukiwania małego
Josepha. Od prawie dwóch miesięcy żył nadzieją, że w końcu odnajdą go. Całego i
zdrowego.
Innego
zdania była Caroline.
Jego
pełna ciepła, miłości i radości żona, tamtego pamiętnego dnia zgasła.
Wróciła
do domu razem z małą Katheriną i miał nadzieję, że w Kamiennym Wzgórzu odzyska
wigor, ale tak nie było. Całe dnie potrafiła przesiedzieć, patrząc się przed
siebie. Bywały dni w których w ogóle nic nie mówiła, ani nie jadła.
Teściowie
przełożyli swoją kolejną wyprawę i był im naprawdę wdzięczny, bo jego urlop
skończył się i gdy on pracował, oni zajmowali się Katheriną oraz domem. Musiał
wrócić do pracy, bo bał się tego, że oszaleje i zrobi coś Caroline.
Dorea
tłumaczyła mu, że musi to przeczekać, musi ją wspierać i nie naciskać, ale on
nie do końca rozumiał zachowania i wycofania żony.
Odtrącała
od siebie wszystkich i potrafił to znieść, ale serce mu się krajało, gdy po
powrocie do domu odbierał Katherinę z ramion Beatrishy czy Josepha.
Katherina
była przecież słodkim dzieckiem. Dużo spała, śmiała się i była tak spokojna,
jakby w ogóle nie wyczuwała tego całego zła wokół niej. Była do tego tak
śliczna. Mięciutkie blond włoski kręciły się jak sprężynki, a duże bursztynowe
oczy błyszczały się radośnie.
Caroline
nawet nie chciała patrzeć na córkę. W ogóle się nią nie zajmowała i nawet o nią
nie pytała.
I
właśnie to zachowanie tak go bolało i sprawiało, że czasami miał ochotę udusić
żonę gołymi rękoma.
Bo
jak mogła odtrącać ich kruszynkę?
Marzec 1960 r.
Zamknął
drzwi pokoiku Katheriny i wziął ją na ręce, gdy tylko wyciszył całe pomieszczenie.
Dorea z samego rana urodziła zdrowego synka i przed chwilą podzielił się tą
dobrą nowiną z Caroline.
Nie
takiej reakcji się spodziewał.
Bolało
go. Bolało go to jak cholera, że przez ostatnie pięć miesięcy Cary tak bardzo
zamknęła się w sobie.
Praktycznie
przesypiała całe dnie. Nie chodziła do pracy, nie zajmowała się Katheriną.
Spała, płakała, czasami coś jadła, rzadko wychodziła na zewnątrz...
Położył
się na jednoosobowym łóżku, który wstawił do pokoju Katy na początku stycznia.
Doskwierały jej kolki i wolał być jak najbliżej niej, bo Caroline złościła się,
słysząc płacz córki.
Ostrożnie
ułożył Katherinę na swojej piersi i zaczął nucić kołysankę, którą w
dzieciństwie śpiewała mu mama. Uśmiechnął się pod nosem, gdy płacz dziecka
ustał i sam przez to stał się spokojniejszy.
Usnął,
wsłuchując się w jej cichy oddech.
Lipiec 1960 r.
Miał
ochotę przywalić Charlusowi za wieści jakie przyniósł. Nie wierzył! Po prostu
nie wierzył, że umarzają śledztwo w sprawie porwania! Przez tyle miesięcy nawet
nie natknęli się na jakikolwiek ślad.
Zgromił
Doreę wzrokiem, gdy ta położyła mu dłoń na ramieniu.
–
Niedługo wrócę do pracy i będę nadal działała w tej sprawie. Obiecuję –
powiedziała ze łzami w oczach i tylko kiwnął na to głową. Nie wierzył, że jest
w stanie dotrzymać tą obietnicę. – Porozmawiam z Caroline.
Znów
kiwnął głową, bo ostatnie czego chciał, to rozmowy z żoną. Jakby miał jej
przekazać to, że aurorzy nie mogą dłużej ciągnąć poszukiwań? Jakby miał jej to
wytłumaczyć, skoro sam tego nie rozumiał? Takie sprawy powinny być wyjaśniane
dopóki nie zostaną rozwiązane, a nie umarzane!
Byli
cholernymi czarodziejami! Powinni znaleźć sposób na to, żeby odnaleźć drugiego
człowieka, tymczasem wszystko wskazywało na to, że ich wszystkich wykiwała
jedna osoba, która nadal ma ich syna.
Październik 1960 r.
Zaraz
po przekroczeniu progu domu czuł, że coś jest nie tak jak być powinno.
Beatrisha tuliła do siebie Katherinę i westchnęła ciężko na jego widok.
–
Nie możemy do niej trafić... Jest w pokoiku – wyszeptała i dostrzegł w jej
oczach, zbierające się łzy. Minął ją szybko i prawie biegiem pokonał drogą do
sypialni dziecięcej. Otworzył gwałtownie drzwi i przez chwilę stał w szoku,
widząc, że na środku pomieszczenia stoją przesunięte mebelki oraz zapakowane
pudła. Caroline, głośno szlochając, przemalowywała ściany na żółty kolor.
Pociągnięcia pędzla były nierówne i gdzieniegdzie przebijała niebieska farba.
–
Cary... – zaczął łagodnie i wszedł do środka. Odwróciła w jego stronę swoją
zapłakaną twarz i upuściła pędzel na podłogę.
–
Nie mam już sił, Robert – wyjąkała ledwo zrozumiale i wybuchnęła głośnym
płaczem. Ramiona jej się trzęsły, jakby dostała jakiegoś ataku drgawek. –
Straciliśmy naszego synka.
Wielkanoc 1963 r.
Katherina
i James budowali bliżej nieokreślone budynki z klocków. Co chwilę któreś z nich
wybuchało płaczem i Dorea była tą, która rozwiązywała ich konflikt.
Siedział,
trzymając Caroline za dłoń. Przez ostatnie dwa lata stawała się coraz lepszą
matką i gdyby nie to, że dostrzegał bólu w jej spojrzeniu, gdy patrzy na
Jamesa, to pomyślałby, że jest z nią wszystko w porządku, ale tak nie było. Za
każdym razem, gdy odwiedzali ich Potterowie z Jamesem, to wyczuwał, że Cary
nagle się dystansuje i jest nieczuła w stosunku do chłopca.
–
Co u rodziców? – zagaił Charlus i uśmiechnął się, gdy żona zaczęła opowiadać,
że pracują na wykopaliskach w Meksyku. Uwielbiał jej ożywienie, kiedy mówiła o
podróżach. Doskonale wiedział, że nie ciągnęło jej do takiego zajęcia, jakie
mieli jej rodzice, ale wiedział też, iż czuje mocny sentyment do swojego
dawnego życia. Teraz też to był jedyny temat, który sprawiał, że zapominała na
chwilę o tym całym bólu i znów była dziewczyną w której się zakochał.
Ale
chwila ta trwała zdecydowanie zbyt krótko.
Dorea
usiadła obok niego i upiła łyk herbaty.
–
Coś wiadomo? – zapytała Caroline wyraźnie posępniejsza.
–
Nadal nic, Cary... – szepnęła zawstydzona Dorea. – Jasnowidze wyczuwają jego
obecność... Potrzebujemy więcej czasu.
–
Od trzech lat ciągle to słyszę – powiedziała ostro blondynka.
–
Kiedyś go znajdziemy, kochanie – zapewnił ją już chyba milionowy raz. Wierzył,
że prędzej czy później trafią na ślad Joego. Teraz, póki dziecko było małe,
ukrycie go nie było trudnością. Wierzył też w zapewnienia Moody'ego i jego
zaufanego znajomego, który był jasnowidzem. Według nich chłopiec nie został
porwany w celach czarnomagicznych rytuałów, czy na handel organami czy żywym
towarem. Osoba, która go porwała zrobiła to dla siebie, żeby mieć dziecko.
To
dlatego porwano ich syna, a nie innego noworodka. Tylko Katherina i Joseph byli
w tej sali jedynymi bliźniakami. Ktoś porwał Joego, bo miał pewność, że
zostanie im drugie dziecko, przez co strata miała być mniejsza. Ale nie była.
Chciał
wierzyć, że właśnie tak było, i że kiedyś ich syn zostanie odnaleziony.
Musiał
wierzyć, skoro Cary straciła nadzieję.
–
Nie myśleliście o kolejnym? – zapytała ostrożnie Dorea i posłał siostrze
zdumione spojrzenie. Od razu dostrzegł, że żałuje wypowiedzianych słów.
–
Nie u wszystkich dziecko jest rozwiązaniem wszelkich bolączek – stwierdziła
Caroline zimnym tonem i wysunęła dłoń z jego uścisku.
–
Cary... – zaczęła Dorea, ale jego żona już wstała i wyszła z salonu. –
Przepraszam...
–
Nigdy więcej nam tego nie sugeruj – wysyczał i zamknął oczy, aby łzy nie opadły
mu na policzki.
Zacisnął
zęby, żeby nie warknąć, ani nie powiedzieć czegoś więcej, bo na usta cisnęło mu
się wiele raniących słów.
Dorea
doskonale wiedziała, że chcieli mieć co najmniej trójkę dzieci. Pragnęli dużej
rodziny, ale jak mogliby teraz o tym myśleć, skoro ich syna nie ma z nimi?
–
Przepraszam, Robert – wyszeptała siostra, przysiadając się obok niego i
otaczając go ramionami. Wypuścił drżący oddech i mocniej zacisnął powieki, ale
łzy i tak pociekły mu po policzkach. – Przepraszam.
Maj 1965 r.
Szedł
alejką w stronę domu i zmarszczył brwi zdziwiony, gdy dostrzegł jakieś dziecko
wybiegające z domu. Dziewczynka mogła mieć pewnie tyle lat, co Katherina, bo z
oddali wydawało mu się, że jest tego samego wieku i postury, co jego córka.
Przeklął
pod nosem, kiedy dostrzegł, że to faktycznie jego córka, ale coś jej się stało
z włosami. Teraz nie miała kręconych blond włosów, tylko proste i brązowe.
Przykucnął
i ze śmiechem złapał ją w ramiona.
–
Co ci się stało w głowę? – zapytał ją zaczepnie, a ta obdarzyła go uśmiechem, w
którym brakowało dwóch zębów.
–
Bawiłam się z mamą – odpowiedziała i odetchnął z ulgą. – Wypiłam takie piciu i
mam ziazi na pupie.
–
Ziazi na pupie? – zdziwił się i całe rozbawienie sytuacją szlag trafił. Czuł
jak mu się robi ciepło w piersi przez tłumiony gniew.
Nie
wierzył.
Caroline
obiecała mu przecież, że będzie trzymała małą z daleka od swojego kociołka, bo
w końcu coś się stanie i jak widać miał rację.
Wszedł
do domu i opuścił córkę niżej, aby mogła samodzielnie stanąć.
–
Idź do salonu, kochanie i wybierz...
–
...Chcę znóf o wojnie z olbzymami! – przerwała mu piskliwym głosikiem.
– Zaraz
ci przeczytam, ale najpierw porozmawiam z mamusią – wytłumaczył i pogłaskał ją
po głowie. Katy zrobiła nieco nadąsaną minę, ale posłusznie pobiegła do salonu.
– Cary!
W
kuchni jej nie znalazł, więc ruszył na piętro. Jeszcze raz zawołał jej imię i
prawie na siebie wpadli w drzwiach sypialni. Chwycił ją za ramiona i odsunął
nieco, aby na nią spojrzeć. Uciekała wzrokiem i zaciskała zęby. Zauważył, że ma
zaczerwienione oczy i nieotarte, wilgotne ślady łez na policzkach.
–
Już wiesz? – zapytała i kiwnął głową.
–
Prosiłem cię tyle razy, żebyś chociaż uważała na kociołek, skoro nie potrafisz
uważać na nią! – powiedział, czując frustrację. Wreszcie na niego spojrzała i
cofnęła się o krok. Wiedział, że ją to zabolało. – Co wypiła?
Odsunęła
się od niego i dostrzegł w jej oczach łzy.
–
Eksperymentowałam.
–
Na brodę Merlina, kobieto! – wrzasnął i uderzył ręką w czoło.
–
Trochę się rozlało i akurat na tym usiadła! Dostałam recepturę Eliksiru
Lokalizującego, ale jest dopiero w fazie testu i działa na małe odległości.
Myślałam, że przeanalizuję skład i może udałoby się zwiększyć zasięg. Pomyśl
tylko! Teleportowałabym się do każdego, kto jest ze mną spokrewniony! W końcu
moglibyśmy go znaleźć! – wyszlochała szarpiąc go za poły marynarki. Znów ją od
siebie odsunął, mocno zaciskając dłonie na jej ramionach.
–
Przestań to robić! Nie widzisz, że tylko nam szkodzisz? Sobie i jej? Mamy
jeszcze córkę do cholery! Pomyśl wreszcie o niej! Przez twoją nieuwagę może jej
się stać krzywda! Wpadła w eliksir i... Co jej się w ogóle stało w głowę, co
ona wypiła? – zapytał nagle zdezorientowany, bo tego nie zdążył ustalić.
–
Siwieję i robiłam eliksir, który opóźniły ten proces. Nie był jeszcze gotowy i
odwróciłam się dosłownie na chwilkę! – wyznała Caroline takim tonem, jakby się
obawiała jego reakcji.
Wypuścił
powietrze z płuc i spojrzał na nią nie bawiąc się w krycie rozczarowania.
–
Czy ty ją w ogóle kochasz? – zapytał bez emocji. Nie do końca wiedział, czy
chce usłyszeć odpowiedź.
Ponownie
zalała się łzami i wzmocnił uścisk na jej ramionach, gdy poczuł jak się osuwa.
Powoli opuścił ją na podłogę i przykucnął.
–
Powiedz...
–
Oczywiście, że ją kocham, ale... – zaczęła, dławiąc się łzami. – Ja chcę mojego
synka z powrotem.
Czerwiec 1965 r.
Ciągnął
za sobą kufer, który pakowali od miesiąca. Większość rzeczy jego syna
znajdowało się właśnie w tym kufrze i wiedział, że lepiej im będzie u Dorei.
Zapukał
do drzwi swojego domu rodzinnego i przywitał się z Charlusem, gdy ten otworzył
mu drzwi.
–
Nawet nie wiem, jak wam dziękować – zaczął, wchodząc do środka. Minęli obraz,
który się przekrzywił i z przyzwyczajenia go poprawił.
Ponad
miesiąc temu wreszcie dotarł do Caroline. Po prawie sześciu latach.
Oczywiście
nie od razu wszystko omówili, ale przez te tygodnie rozmawiali ze sobą więcej o
porwaniu Joego niż przez te wszystkie lata. Wylali też dużo więcej łez niż
kiedykolwiek.
– Przetrzymamy
te rzeczy. Jak Caroline? – zapytał Potter.
–
Lepiej. Stara się jak może i mam nadzieję, że to nie wróci. Nadal czuje wyrzuty
sumienia o Doreę... Sam je czuję, ale Cary... Ja naprawdę czasami miałem ochotę
ją zabić – wyznał i uśmiechnął się krzywo do Charlusa.
–
Dorea i tak już od jakiegoś czasu myślała, żeby się wycofać z Biura. James
potrzebuje dużo uwagi, a nasz zawód nie należy do bezpiecznych. Moody mówi o
zmianach i pewnie mogłaby wrócić, ale póki co, to tylko plany – powiedział jego
szwagier. Wszedł za nim do kuchni i usiadł przy stole. – Teraz przynajmniej,
jakoś czuje, że decyzja o jej odejściu jest właściwa. Skupi się na Jamesie, na
sprawie i pomoże wam. Nawet nie wiesz, jak mi przykro, że nie udało nam się nic
ustalić, ale...
–
Jest tak jak mówił Moody – dokończył za niego.
–
Odpuśćmy na trochę. Będziemy po cichu obserwować i wypytywać. Uderzymy mocniej,
gdy będą mieć jedenaście lat. Dzieciak musi gdzieś się uczyć... – zaczął
Potter.
–
Chyba że będzie miał kurs korespondencyjny. Wtedy jest trochę trudniej... I nie
możemy wykluczyć, że Joe od dawna jest poza Wielką Brytanią. A co jeśli jest
charłakiem? – zapytał. Pierwszy raz w głowie pojawiła mu się ta myśl. Jeżeli
Joseph był charłakiem, to wtedy prawdopodobieństwo jego odnalezienia było
bliskie zeru.
–
Na pewno nie jest charłakiem – zapewnił Charlus i dostrzegł błąkający się
uśmiech na ustach szwagra. – Jeżeli wtedy go nie odnajdziemy, to spróbujemy,
gdy będą kończyć szkołę. Dzieciaki zazwyczaj wtedy się buntują. Opublikujemy
wszędzie, gdzie się da możliwe rysopisy i ogłoszenia. Takie znamię jest
unikatowe i nawet jeśli będzie miał je usunięte, to zostanie blizna.
–
Naprawdę wierzysz, że go znajdziemy? – zapytał szeptem, starając nie brzmieć na
bezsilnego. Od tak wielu lat wielokrotnie zapewniano go o tym, że w końcu
odnajdą jego syna, że powoli zaczynał w to wątpić.
–
Nawet nie chcę sobie wyobrazić tego, co czujecie. Sam czuję się jak gówno, że
nadal nic nie mamy, ale wiem, że w końcu się uda. Jasnowidz Moody'ego nadal
wyczuwa, że on żyje i pewnie, gdybyśmy chcieli pobawić się w czarną magię, to
może udałoby się określić, gdzie mniej więcej jest, ale to ma swoją cenę... I
to on by za nią zapłacił, a nie my. – Uśmiechnął się do Charlusa lekko.
Czasami
myślał o tym, co by się stało, gdyby użyli czarnej magii. Czasami też myślał,
czy Caroline nie wpadła na taki pomysł, ale na szczęście jego żona wierzyła w
to, że czuwają nad nią jednorożce i nie pozwoli sobie na takie plugastwo.
–
Beatrisha i Joseph są teraz na Bałkanach, ale nie mają tam wielu znajomych.
Thomas z kolei wkręcił się w jakąś rodzinę uzdrowicieli i może rozpęta małą
epidemię – powiedział i nie zdziwił się, gdy Potter zaśmiał się cicho.
–
Co on ma w głowie? Ma już trójkę dzieci... Mary czwórkę – zażartował szwagier i
puścił mu oczko. – Na szczęście uspokoił Moody'ego, że wtajemniczył ich w całą
sprawę. Podobno w Stanach też było sporo zaginięć, ale podejrzewali, że to ktoś
z Nowego Salem. Jeśli jakieś dziecko tak się odnajdzie, to Moody pogada z
Crouchem i Ministrem.
– Czyli
Thomas nie żartował? – zapytał, czując nadzieję.
–
Nie. Zgłosił swój pomysł Przewodniczącej MACUSA i tamtejsi aurorzy razem ze
szpitalem zaczęli planować fałszywą epidemię. Jeżeli odnajdą choćby jedno
dziecko, to zwołają szczyt Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów i będą
dążyć, żeby od czasu do czasu wywoływać takie nieszkodliwe, fałszywe epidemie.
Nie znam więcej szczegółów, bo dopiero to planują – powiedział Charlus, a
Robert kiwnął głową, bo w sumie mu to wystarczało. Jeżeli to nie zadziała, to
jeszcze profesor Dumbledore miał pociągnąć za kilka sznurków i dać informację
do innych szkół, że szukają chłopca ze znamieniem w kształcie serca lub blizną
na piersi.
Miał
nadzieję, że prędzej czy później ich syn się odnajdzie i wreszcie ich rodzina
będzie pełna.
Witam, witam! <3 Boziu, dopiero jeden dzień minął, odkąd dodałaś dodatek, a ja mam wrażenie, że minęła cała wieczność, bo weszłam tu co najmniej z 10 razy z zamiarem przeczytania go i za każdy razem padałam trupem na łóżko i obiecywałam sobie "za chwilę". A może też dlatego, że weszłam tu już w nocy, tuż po północy w sobotę, co dla mnie wciąż było piątkiem :P Ech, jak widać, przy nauce czas się dłuży (i biegnie za szybko zarazem) :P
OdpowiedzUsuńAle do rzeczy!
Czytanie opowiadania z Robertem i dodatku z Robertem to jak czytanie o dwóch różnych Robertach :O
Jestem zachwycona Robertem z dodatku i zaskoczona. Wiem, że mówiłaś, że w dodatku bardzo mi się on spodoba, ale szczerze powiedziawszy, to spodziewałam się raczej jakichś scen z młodości, a tu proszę! Dorosły Robert, który ma już żonę i dzieci (a właściwie dziecko :().
To był smutny dodatek :( Bardzo mi szkoda Parkesów. Ich ból naprawdę dało się wyczuć. Caroline przeżyła totalne załamanie, co jest zupełnie zrozumiałe, ale tutaj ogromne brawa dla Roberta, który przejął funkcję głowy domu. Czytając o tym, jakim cudownym tatusiem jest dla Katheriny, aż nie mogę się nadziwić, że ich relacje aż tak diametralnie się zmieniły. Ale tutaj też napomknę, co chyba już gdzieś wcześniej wspominałam, że widoczne jest to, że z charaktery Katy wdała się bardziej w ojca. Naprawdę. Dziewczyna jest nie do zdarcia (pewnie jest jakaś granica, ale mam nadzieję, że nie dowiem się, jak daleko ona jest).
Trochę dziwnie czytało się o Paulu jako o Josephie. Po tylu rozdziałach z jego udziałem jest tak bardzo wpojone, że Paul to Paul, że ciężko było mi się z początku przestawić ;)
Mimo iż dodatek był krótki (co tym razem mi się bardzo podobało, bo naprawdę nie mam na nic czasu :(), to i tak jestem nim zachwycona i nie mogę doczekać się części drugiej. O takim Robercie z chęcią poczytam jeszcze więcej <3
Życzę Ci więc dużo weny i czasu :*
Ściskam mocno!
Dobry wieczór!
UsuńMi tak weekend przez palce przeleciał, nawet nie wiem kiedy. :(
A tu jutro do pracy trzeba iść. Z jednej strony, to nareszczie! ale z drugiej, to potrzebuję chwilkę odsapnąć. :D
Ja pisałam, że będzie duże zaskoczenie jakim on jest ojcem, no ale sama nie sądziłam, że aż tak to wyjdzie.
Och tak, smutno było, ale facet dał radę. Tak, Katy jest bardziej podobna do niego z charakteru. Jaka jest jej granica, to jeszcze nie wiem. Na pewno będzie jedno wydarzenie, które mocno nią wstrząśnie. Może się nawet posypie? Nie wiem ;)
Przy pisaniu, kilka razy zdarzyło mi się pisać "Paul" zamiast "Joseph" czy "Joe", więc widzisz, sama miałam ten problem. :P
Część drugą, postaram się wstawić do 15 czerwca, chociaż teraz myślę, że może być z tym problem, ale to będę informowała bliżej końca nadchodzącego tygodnia. :)
Cieszę się, że dodatek Ci się spodobał i myślę, że część druga też przypadnie Ci do gustu. :)
I wena, i czas mi się przydadzą!
Misie tulisie i buziaki! :*
Oj, ja zaskoczona byłam bardzo, ale na plus oczywiście :D
UsuńPisz w swoim tempie :D Fani poczekają :D Ale informacji będę wypatrywać po lewej stronie ekranu :P
Buziaki :*
"Pisz w swoim tempie" w ostatnim tygodniu nie napisałam ani jednego słowa i może dopiero w środę znajdę czas.
UsuńPóki co, przedłużam do 20, mam nadzieję, ze ogarnę :)
:* <3
Trzymam mocno kciuki! :* Pocieszę Cię, że u mnie jest tak samo i z tego, co widzę, to na każdym blogu, który obserwuję, jest info w stylu "wracam dopiero początkiem lipca". Liczę tylko na to, że jak już znajdziesz czas, to i wena dopisze :) :*
UsuńNajgorzej, bo ja non stop mam w głowie sceny które będą dopiero za kilka lat czasu blogowego :P
UsuńAle jak skończę Roberta, to już będzie lżej, bo to tylko pisanie, a u niego muszę poszukać jeszcze kilka rzeczy. :)
Damy radę! :D
Jestem i przeczytałam. Dalej nie rozumiem, jak mogłam się tak zagapić, ale już dobra, nie będę marudzić.
OdpowiedzUsuńDodatek krótki, ale jaka za to fajna forma! Bardzo podoba mi się pomysł wtrącania niemal pojedynczych akapitów z kolejnych miesięcy, prawie bez opisów - jest sama treść. Naprawdę przypadło mi to do gustu. Jejku, jaka straszna historia... :( niby wiedziałam, że tak to było, ale czytać o tym "w czasie rzeczywistym" to co innego niż tamto śledztwo Katheriny. Robert naprawdę okazał się cudownym ojcem i bardzo wrażliwym, choć silnym mężczyzną. A takie kompletne załamanie Caroline niby wyszło autentycznie, ale mam straszny do niej żal za to, że nie potrafiła przelać całych swych matczynych uczuć na córkę, która była obok, zamiast tęsknić za synem, którego widziała kilka minut. Ja wiem, że to ciężkie, ale większość matek w takiej sytuacji stałoby się nadopiekuńczymi, ześwirowanymi na punkcie Katy. Dobrze, że ona również powoli uczyła się "lubić" córkę.
Te fragmenty wywołały we mnie tyle sprzecznych uczuć, że nie potrafię o 2 w nocy ubrać ich w słowa. Najbardziej dominuje niezrozumienie postawy Caroline i mocna wiara, że uda jej się znaleźć złoty środek pomiędzy "tu i teraz", życiem przeszłością, a skromną nadzieją.
No dobra, idę spać. I teraz mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że czekam na nowości xdd jakbym znów się tak długo zgapiła, to daj u siebie na głównej jakieś info, albo u mnie w komentarzu ;) nie będzie mi wtedy tak głupio, jak teraz, kiedy zapowiedziałaś mi drugą część a ja nie miałam pojęcia o istnieniu pierwszej xd
Pozdrawiam cieplutko <3
Drama
Oj, już bez spiny :)
UsuńJa sama mało co ogarniam i naprawdę cieszę się, że póki co zaprzyjaźnione blogi publikują jakoś w weekendy, kiedy faktycznie staram się coś ogarnąć i mam więcej czasu. :)
Ważne, że w końcu jesteś :)
Cieszę się, że taka forma przypadła Ci do gustu. Jednak dodatki Roberta toczą się przez jakieś dwadzieścia lat (w sumie to ciut dłużej), więc uznałam, że tak mi się będzie dobrze pisało. :) I się udało!
Robert jest z naprawdę twardej gliny ulepiony.
Caroline chyba nigdy nie była przyzwyczajona do tak dużej straty. Nigdy nie była przywiązana do innych ludzi, tylko do rodziców, a później po przeprowadzce uczyła się przyjaźni i zacieśniania więzi z kimś innym niż rodzice. Pragnęła dużej rodziny i szczęścia, i zaraz po pierwszym porodzie odebrano jej to. Dla niej to porwanie było jak codzienna, przedłużająca się wieść o śmierci swojego dziecka.
Na pewno żałuje swojego zachowania i w sumie w drugiej części będzie widać, że faktycznie to jak traktowała Katherinę, ma swoje skutki w tych późniejszych czasach.
Myślę, że w drugiej części Cary już będzie dla Ciebie bardziej zrozumiała. :)
Hahaha :D
Życie znów mi dało cytryny i dużą kłodę, ale postaram się wyrobić do końca czerwca!
Dzięki wielkie! Cieszę się, że tak odebrałaś ten rozdział i oprócz tego niezrozumienia Caroline, podobało Ci się!
Buziaki! :*
Kochana, kiedy wracasz z czymś nowym? Czekam już bardzo niecierpliwie ;)
OdpowiedzUsuńHej!
UsuńObiecuję (dziś już mogę obiecać), że do przyszłej niedzieli pojawi się część druga Roberta! :)
Po opublikowaniu posta zabiorę się za zaległości w czytaniu i komentowaniu m.in. u Ciebie i Furii. :)